Nowa Zelandia

Wykupując bilet lotniczy do Australii, myślę, że warto przy okazji nieco rozszerzyć podróż o Nową Zelandię. Dopłata do biletu z Sydney na przykład do Christchurch na Wyspie Południowej lub Auckland na Wyspie Północnej jest naprawdę symboliczna. Powrót do Polski z Nowej Zelandii z przesiadkami w krajach azjatyckich kosztuje w sumie tyle samo, co z dużych miast wschodniego wybrzeża Australii. Dla mnie, dodatkową motywacją do odwiedzenia NZ są oczywiście najwyższe drogi tego najbardziej odległego od Polski kraju oraz najbardziej stroma ulica Świata znajdująca się w mieście Dunedin. Poza tym, NZ należy do jednych z najpiękniejszych i najmniej zanieczyszczonych krajów Świata. Wiele parków narodowych, lodowców i wysokich szczytów powyżej 3000m n.p.m. to główne wizytówki Nowej Zelandii.

Najwyższe drogi i przełęcze Nowej Zelandii na Wyspie Południowej w Alpach Południowych:
– Porter’s Pass 939m
– Porter Heights 1995m
– Arthur’s Pass 740m
– Mount Hutt 2190m
– Mount Dobson 2018m
– Crown Range 1121m
– Cardrona 1894m
– The Remarkables 1730m

Baldwin Street w Dunedin – najbardziej stroma ulica Świata
Slope Point – najbardziej na południe wysunięty punkt Wyspy Południowej.

Relacja z Nowej Zelandii :

15.05 Sydney – Christchurch
0km
Lotnisko zostało otwarte o godzinie 3:00 w nocy. Mogłem wejść do środka, ogrzać się, skorzystać z toalety i trochę przespać na fotelu do masażu na żetony. Tuż po 6:00 w terminalu otwarto stanowiska do odprawy, którą przeszedłem bez kłopotów. Standardowe lotniskowe procedury czyli znalezienie terminalu, odprawa Check-In, ważenie i oddanie torby z rowerem na stanowisku Over Size, kontrola osobista, bagażu podręcznego oraz znalezienie odpowiedniej bramki do odlotu. Mój lot z Sydney do Nowej Zelandii trwał tylko trzy godziny i popołudniu wylądowałem w Christchurch na Wyspie Południowej w najbardziej oddalonym od Polski kraju. Podczas lotu do NZ, każdy z pasażerów otrzymuje kartę migracyjną, w której trzeba zaznaczyć co wwozi się do kraju. Ja zaznaczyłem rower i sprzęt campingowy. Na lotnisku, pracownik odpowiedzialny za Biosecurity, bardzo chciał zobaczyć rower i namiot. Okazało się, że namiot był jeszcze trochę mokry i to go zaniepokoiło. Zabrał mi namiot na mycie i suszenie za co w sumie byłem mu naprawdę wdzięczny 🙂 A tak poważnie to chodziło mu pewnie o jakieś muszki i larwy na punkcie których mają fioła zarówno w Australii, na Tasmanii, jak i NZ. W Christchurch pogoda mocno przeciętna poza tym, że było nawet ciepło. Całkowite zachmurzenie, duża wilgotność i możliwość opadów deszczu.
Podchodząc do lądowania, z okna samolotu widziałem dużo gór i wody, a to gwarancja fantastycznych krajobrazów. Ponowne pakowanie i złożenie roweru zajęło mi prawie godzinę. Ponieważ na lotnisku w Sydney nie działało WiFi, w Christchurch na ostatnią chwilę musiałem szukać spania. Niestety tym razem się nie udało, więc po zakupach, wyjechałem z miasta i rozglądałem się za noclegiem. Po 17:00 zaczynało się ściemniać więc, nie mając większego wyboru zjechałem na parking pełen kontenerów z ciężarówek i w jednym z nich spędziłem noc. Lepiej spać w suchym kontenerze, niż w mokrym namiocie. Jedynym minusem były samoloty, które pod wieczór i rano niewyobrażalnie hałasowały.

16.05 Christchurch – Arthura Pass
116km, 5-16°C
Noc spokojna, ponieważ samoloty miały przerwę w lataniu do 6:00 rano. Poza tym byłem suchy oraz wyspany i z tych powodów byłem najbardziej zadowolony. Poranek bardzo mglisty, widoczność na 100 metrów aż do godziny 9:00. Potem się nieco przejaśniło, a nawet przez chwilę widziałem trochę błękitu. Kolejne godziny nieco bardziej deszczowe, ale za to popołudnie i wieczór z przejaśnieniami. W Nowej Zelandii mam jeszcze mniej czasu na jazdę ponieważ dzień jest krótszy o prawie godzinę w porównaniu do Australii. Słońce wschodzi około 7:30 i zachodzi o 17:15. Różnica czasu pomiędzy NZ i Polską wynosi 10 godzin. W południe dojechałem do miasteczka Sheffield i zatrzymałem się ma kawę i ciasto w jedynej w mieście cukierni. Potem wjechałem na swoją pierwszą przełęcz w Nowej Zelandii na Porter’s Pass o wysokości 939 metrów n.p.m. Tylko ostatnie dwa kilometry trochę bardziej strome, pozostała część podjazdu bardzo łatwa. 11km dalej spodziewałem się niewielkiego miasteczka. Okazało się, że Castle Hill Village to same górskie rezydencje i nie ma tu nawet małej restauracji czy sklepu. No, ale okolica naprawdę atrakcyjna. Dookoła wspaniałe widoki na góry i skały na Castle Hill. Za wioską zacząłem rozglądać się za spaniem i zastanawiałem się, czy czasami nie szukać czegoś pod dachem. Wcześniej na parkingach było kilka zadaszonych miejsc piknikowych. Nie mając większego wyboru, wprosiłem się do owiec na ogromną polanę, licząc na bezdeszczową noc.

17.05 Castle Hill – Lake Lyndon
111km, 2-15°C
Wieczorem oglądałem gwiazdy, a już kilka godzin później słyszałem, jak o namiot uderzają krople deszczu. Tym razem woda nie wyrządziła mi większych szkód i nie zmoczyła zbytnio. Poranek bardzo zimny, na ubierałem na siebie wszystko co miałem, a i tak zmarzłem. Dopiero kilka godzin później zdołałem się rozgrzać. Pół dnia zajął mi wjazd na przełęcz Arthur’s Pass, a drugie pół powrót za wioskę Castle Hill. Na trasie sporo podjazdów i zjazdów, ale sama przełęcz bardzo łatwa do zdobycia. Na przełęczy znajduje się małe miasteczko oraz dworzec kolejowy, ponieważ tutaj przebiega także linia kolejowa łącząca oba wybrzeża wyspy. Chwilę po tym jak wjechałem na przełęcz zaczęło przelotnie padać. Schowałem się do restauracji, gdzie zamówiłem kawę, kupiłem ciastka oraz kanapkę. Poprosiłem też o kubek gorącej wody, w którym zrobiłem sobie budyń. Kilka opakowań wożę ze sobą od początku wyprawy. Kiedy się zagrzałem i przestało padać zacząłem zjazd. Poniżej było już zdecydowanie cieplej i o wiele przyjemniej. Widoki ośnieżonych szczytów powyżej 2000 metrów były niesamowite. Przypominały mi się obrazy z Alp, Norwegii i Islandii. Pod wieczór dojechałem do Jeziora Lyndon, które znajduje się pod przełęczą Porter’s Pass. Pamiętałem, że stoi tu wiata pod którą można rozbić namiot. W ten sposób miałem ochronę przed deszczem i wiatrem przez całą noc. Trochę blisko jeziora i drogi, ale i tak dobre miejsce na spanie. Jutro szykuje się ciężki dzień…

18.05 Lake Lyndon – Methven
115km, 4-16°C
W nocy nie padało, ale za to mocno wiało. Musiałem aż przestawić namiot pod wiatą, aby tak nie trzęsło nim kolejne kilka godzin do rana. Poranek nawet przyjemny, jednak nadal bardzo wietrzny. Pierwsze 20km miałem dziś szutrowe. Przejechałem skrótem do sąsiedniej doliny przy jeziorze Coleridge. Szybko i sprawnie mi to poszło, ponieważ było płasko lub nieco w dół. Widoki jeziora w dole i wąskiej wstęgi rzeki pod wysokimi górami naprawdę niesamowite. Cały dzień mogłem podziwiać piękne krajobrazy na trasie. Ponieważ kończyło mi się jedzenie, liczyłem na jakieś zakupy w wiosce Windwhistle, niestety na stacji paliw było w sumie tylko paliwo, a na kawę i chleb nie miałem co liczyć. W sakwach miałem tylko dżem i masło orzechowe. Pracownik powiedział mi, że większe sklepy znajdują się dopiero w mieście Methven. Kupiłem tylko czekoladę i ruszyłem dalej w kierunku dzisiejszego celu, jakim była jedna z najwyższych dróg w Nowej Zelandii. Pod szczytem Mount Hutt znajduje się ośrodek narciarski do którego prowadzi droga szutrowa na wysokość ponad 1600m n.p.m. Podjazd zacząłem dopiero na chwilę przed południem, zastanawiając się, czy w ogóle uda mi się wjechać tak wysoko. Wysokie drogi lubię atakować z samego rana, jednak tym razem plan dnia ułożył się nieco inaczej. Od głównego skrzyżowania do stacji narciarskiej jest 16km, tylko pierwsze 2km prowadzą asfaltem, dalej jest już szuter i kamienie. W miarę łatwa droga jest do czwartego kilometra. Wyżej nachylenie rośnie do 8-10% i musiałem się mocno napocić z moją szosową korbą i sakwami. Co gorsza napęd w rowerze jest już na skraju zużycia. Na bardziej stromych podjazdach, kiedy muszę mocniej naciskać na pedały, łańcuch przeskakuje na zębatkach, skutecznie spowalniając mnie i deprymując. Chwilami więc, musiałem podchodzić z rowerem czego naprawdę nie znoszę. Po przejechanych ponad 9400km nie ma się co dziwić, że napęd, opony czy klocki hamulcowe zużywają się, to osprzęt, który przeważnie wymienia się znacznie szybciej. Im wyżej podjeżdżałem, tym coraz rozleglejsze widoki miałem na dole. Wydawało mi się, że widać było nawet linię brzegową i ocean. W linii prostej to tylko 65km. Powyżej 1400 metrów na drodze zaczął pojawiać się śnieg i lód, a w zacienionych odcinkach nawet małe zaspy. Nieco powyżej 1600 metrów n.p.m znajduje się ośrodek narciarski Mount Hutt Ski Area, który przygotowuje się już do sezonu narciarskiego ruszającego na początku czerwca. Na tej wysokości było tylko parę stopni, więc zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem zjazd ubrany we wszystkie możliwe ciuchy. Głód doprowadził mnie do miasta Methven, gdzie znajdują się dwa większe sklepy. Kupiłem tylko chleb i ciastka. Jutro dojadę do jeszcze większego miasta Ashburton, gdzie jest najtańszy z możliwych supermarket w NZ. Spanie za oborą z sianem w namiocie, niedaleko drogi, kawałek za Methven.

19.05 Methven – Fairlie
119km, 4-18°C
W nocy trochę kropiło, a rano było wilgotno i mgliście. To wystarczyło żeby musiał pakować mokry namiot do pokrowca. W miarę szybko dojechałem do miasta Ashburton, gdzie zrobiłem większe zakupy w supermarkecie i godzinną przerwę na kawę i WiFi w McD. Od południa do po piętnastej było nawet przyjemnie ciepło. Mogłem zdjąć kurtkę, drugie grube skarpety, a rękawiczki zmienić z zimowych na cienkie z długimi palcami. Przez cały dzień dla odmiany było płasko, tylko pod koniec dnia pomiędzy miastami Geraldine i Fairlie było kilka pagórków. Tym razem z noclegiem mi się bardzo poszczęściło. Przed miastem Fairlie wjechałem na posesję w której stał opuszczony dom, co widać było z daleka. Okazało się, że to stare miejsce spotkań lokalnej społeczności zwane tutaj „community hall”. Drzwi były otwarte, w środku było nawet czysto. Wprawdzie w kuchni chował się jeden szczur, a pod dachem para gołębi, mi jednak to wcale nie przeszkadzało. Cieszyłem się, że mam spanie pod dachem, gdzie będzie sucho i o kilka stopni cieplej niż na zewnątrz. W środku, na starej drewnianej podłodze i tak rozbiłem namiot, który nawet szybko przesechł. W namiocie miałem kolejne kilka stopni cieplej, więc tej nocy zmarznąć nie powinienem.

20.05 Fairlie – Pukaki
108km, 3-15°C
Jedna z najprzyjemniejszych nocy w Nowej Zelandii. Pierwszy raz nie zmarzłem, wszystko mam suche i nawet od razu się przebrałem rano w ciuchy rowerowe. Z reguły gdy jest zimno, pierwsze kilka kilometrów jadę w tym, w czym spałem, nakładając jeszcze na to kurtkę, czapkę, rękawiczki, itp..W nocy tylko trochę szczur hałasował w kuchni, chyba dlatego, że go tam zamknąłem. W nocy nie padało, rano też zapowiadało się ładnie. Niestety przed południem zmoczył mnie krótki deszcz i to zaraz po tym jak wyjechałem z miasteczka Fairlie. W Fairlie zrobiłem zakupy, trafiłem nawet na promocje słodyczy. Chciałem zjeść swoje śniadanie i kupić kawę, ale wszystko było jeszcze pozamykane. Z Fairlie wjechałem na przełęcz Burkes Pass na wysokość 709 metrów. Nie spodziewałem się tej przełęczy, więc tym bardziej byłem zadowolony, że wpadnie jeszcze jedna zdobycz. Po krótkim deszczu, który nawet mocno mnie zmoczył, chwilę suszyłem się przy skrzyżowaniu, skąd prowadzi droga na Mount Dobson. Droga ta miała być jednym z celów podróży, jednak ze względu na zimę panującą w już górach i mój zużyty napęd nie mam się już co zapędzać tak wysoko. Przed przełęczą Burkes Pass leży mała wioska o tej samej nazwie. Znajduje się tu kościół Św. Patryka, który jest jednym z najstarszych w Nowej Zelandii. Zaraz po tym jak przejechałem przełęcz, pogoda znów się popsuła. Tym razem zaciągnęło się bardziej. Kolejne dwadzieścia kilometrów goniłem ile sił w nogach, aby dojechać do miasteczka Lake Tekapo nad jeziorem o tej samej nazwie. Dojechałem nieco wychłodzony i mokry. Poza deszczem, większym problemem był huraganowy i szkwałowy wiatr, który nie pozwalał się rozpędzić. Silne uderzenia podmuchów miotały rowerem i ciężko było utrzymać prosty tor jazdy. W restauracji zamówiłem kawę i pizzę hawajską. Obok stołu przy którym siadłem był mały grzejnik, więc rozłożyłem na nim mokre rzeczy. Po godzinnej przerwie przestało padać, a rzeczy wyschły. Szkoda, że nie trafiłem w lepszą pogodę w tym miejscu. Kolor jeziora był naprawę niesamowity. Przu promieniach słońca byłby pewnie jeszcze większy efekt. Mając wykręcone tylko 65km na ostatnie dwie godziny jazdy ponownie zabrałem siły, aby przełamać setkę. Wiatr się uspokoił i zmienił kierunek na boczny. Nawet szczęśliwie trafił mi się łatwy odcinek drogi na którym się było wielu podjazdów, tylko płasko lub lekko w dół. Deszcz tylko popadywał chwilami, ale mimo wszystko nawet trochę buty przemokły. Była chyba nawet mała szansa na dojechanie do kolejnej wioski Pukaki, ale schowałem się w niewielkim lesie jakieś 6km od Pukaki. Przy resztkach dziennego światła dostrzegłem błękit jeziora Lake Pukaki, za którym znajduje się najwyższy szczyt Nowej Zelandii – Mount Cook. Liczę, że rano uda mi się zobaczyć tą górę. Drugiej szansy mieć nie będę. Po tym jak rozbiłem namiot trochę się przepogodziło, wyjrzał księżyc i parę gwiazd. Od strony jeziora natomiast parę razy się błysło i zagrzmiało. Przy Mount Cook zapewne jakaś większa burza.

21.05 Pukaki – Tarras
127km, 2-13°C
W nocy bardzo wiało, ale nawet fajnie schowałem się pomiędzy świerkami i prawie nie trzęsło namiotem. Trochę też padało, lecz obyło się bez dodatkowych mokrych rzeczy. I tak po wczorajszym popołudniu miałem wilgotną czapkę, rękawiczki, bluzę i buty. Suszenie ubrań podczas jazdy na sobie przy temperaturze kilku stopni nie jest niczym przyjemnym. Do południa jednak wszystko miałem już suche. Zaraz po tym jak ruszyłem w trasę wzeszło słońce, które oświetliło ośnieżone pasmo górskie za jeziorem Pukaki. W tym momencie widoki były naprawdę niesamowite. Wszystkie deszczowe, mokre i zimne chwile wczoraj i w nocy zostały od razu wynagrodzone. Wydaje mi się, że nawet udało mi się pstryknąć najlepsze zdjęcie wyprawy 😀 Za jeziorem Pukaki dojechałem do miast Twizel i Omarama. W obu zrobiłem krótką przerwę na posiłek. Za Omarama zaczął się podjazd do przełęczy Lindis Pass na wysokość prawie 1000 metrów n.p.m. To jedna z najwyższych przełęczy asfaltowych w NZ, jeśli wszystko dobrze się ułoży to jutro wjadę na najwyższą. Podjazd długi, ale bardzo łatwy. Najniższego biegu użyłem dopiero na ostatnim kilometrze. Powyżej przełęczy wszystkie zbocza były już ośnieżone, a na drodze w okolicach przełęczy zalegało trochę lodu i zrobiło się nieco niebezpiecznie na zjeździe. Chciałem zjechać jak najbliżej kolejnej wioski lub nawet do niej. Zabrakło mi tylko kilka kilometrów. Niestety we wszystkich lampkach rowerowych powysiadały już baterie, więc nocne jazdy odpadają, a na tydzień przed końcem wyprawy nie chcę wydawać fortuny na nowe. Chciałem się schować pod jakimś dachem z namiotem w obawie przed deszczem, ale nic w okolicy mię było, więc pozostały drzewa na skraju pola. Jeszcze o 9:00 zastanawiałem się, czy uda mi się wykręcić 100km, a po 16:00 już miałem ponad setkę. Za przełęczą poza jednym małym podjazdem było sporo w dół z wiatrem w plecy. Odrobiłem na tym odcinku sporo kilometrów.

22.05 Tarras – Cardrona
62km, -1-9°C
Noc nie najgorsza, więcej wiatru niż deszczu. W sumie deszcz zaczął padać tuż przed siódmą. Wiedząc, że do wioski mam tylko kilometrów, spakowałem na szybko namiot i pomiędzy kroplami dojechałem do Tarras. Na mapie widziałem, że w Tarras jest stacja paliw, więc spodziewałem si, że uda mi się schronić przed deszczem i napić gorącej kawy. Niestety stacja była samoobsługowa, a kawiarnia która znajdowała się obok otwarta była od 9:00. W międzyczasie tylko na chwilę przestało padać i nawet chciałem ruszyć dalej do miasta Wanaka oddalonego o 35km, jednak za chwilę rozpadało się z podwójną siłą. Poczekałem ma otwarcie kawiarni i ogrzałem się przy kominku w środku. Zamówiłem kawę i kawałek zrolowanego ciasta z serem. Niedługo potem przestało padać i mogłem ruszyć do Wanaka. Niestety kilka kilometrów dalej znów się rozpadało. Praktycznie bez zatrzymywania się dojechałem do miasta Wanaka po drodze przyjeżdżając przez czerwony most „Red Bridge”. W Wanaka zrobiłem zakupy i usiadłem w jednej z restauracji. Był kominek, kawa, frytki i WiFi. Lało do 16:00 i wcześniej nawet nie miałem po co wychylać nosa z restauracji. No chyba tylko po to żeby zmoknąć. Trochę smutne jest to, że nie mam możliwości o normalnych godzinach choćby popisać z rodziną, znajomymi.. Różnica czasu dziesięciu godzin bardzo w tym przeszkadza. Po 16:00 przestało lać i tylko kropiło, postanowiłem dojechać do wioski Cardrona 25km dalej i tam spędzić noc. Udało się, chociaż ostatnie 8km jechałem po ciemku. Myślałem jeszcze nad spaniem w namiocie pod zadaszonym sianem w polu, ale wszystkie bramy były zamknięte na kłódki, a ogrodzenia zabezpieczone elektrycznym pastuchem. W Cardrona pod hotelem udało mi się połączyć z internetem i sprawdzić pogodę. Okazało się, że na wysokości ponad 500m n.p.m. czyli takiej na jakiej leży miasteczko nad ranem ma być -6°C. Nawet sobie nie wyobrażam co będzie wyżej jutro rano 🙂 Musiałem się gdzieś schować. W małym parku miejskim w Cardrona był kościół i toalety. Kościół i jakaś komórka obok były pozamykane, ale toalety czyste, suche, ogrzewane i z elektrycznymi suszarkami do rąk. Dosuszyłem buty i ubranie, rozłożyłem karimatę na podłodze i sam nie wierzyłem.. W toalecie w Cardrona jest ogrzewanie podłogowe!! 😀 Mając perspektywę spania w namiocie na mrozie lub w ciepłym, suchym miejscu wybór był bardziej niż oczywisty. Rower wstawiłem do środka, zamknąłem się zasuwa i do rana miałem ciepłą i suchą noc oraz co najważniejsze niczym nie zakłóconą. Szkoda tylko, że pierwszy raz podczas wyprawy nie udało się przejechać 100km jednego dnia że względu na pogodę.

23.05 Cardrona – Alexandra
106km, -6°C – 14°C
Rano po wyjściu z toalety dało się odczuć mróz w powietrzu. Od razu zajechałem do pobliskiej kawiarni na gorąca kawę w oczekiwaniu na wschód słońca. Pierwsze kilka kilometrów jechałem bardzo ostrożnie. Pod warstwą świeżo nasypanych przez służby drogowe małych kamieni na drogę miejscami było trochę lodu. Im wyżej wjeżdżałem, tym robiło się bardziej biało i zimowo. Z Cardrona do przełęczy miałem tylko 15km i 600 metrów przewyższenia. Mimo, że to najwyższa asfaltowa przełęcz drogowa w Nowej Zelandii to w normalnych, letnich warunkach wjazd nie powinien sprawić nikomu większych trudności. Od około 800m n.p.m. śnieg zaczął mocniej sypać i droga w kilka chwil zrobiła się biała. Minęło mnie kilka terenowych aut 4×4, które nie miały kłopotów z wjazdem. Jedna para Azjatów w zwykłym aucie kompaktowym musiała zawrócić, zapewne mieli letnie opony i w pewnym momencie widziałem jak ześlizgują się z góry. Na jednym bardziej stromym odcinku musiałem prowadzić rower kilkadziesiąt metrów. Sam też na podjeździe nie mogłem złapać przyczepności. Na przełęczy na drodze zalegało już kilka centymetrów śniegu, był mróz, silny wiatr i mgła. Aby zrobić sobie zdjęcie z tablicą Crowne Range Summit Pass musiałem sobie ją najpierw odśnieżyć. Kilka kilometrów w dół musiałem prowadzić rower z powodu lodu znajdującego się pod śniegiem. Na jazdę było zbyt niebezpiecznie. Na rower wsiadłem jakieś 300 metrów w pionie niżej, kiedy na drodze było czarno i bez lodu. Na dole okazało się, że droga właśnie została zamknięta z powodu złych warunków atmosferycznych. Odmarzając na gorącej herbacie w przydrożnej kafejce postanowiłem skrócić trasę i udać się w kierunku Dunedin i wschodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Zjazd na południe od Bluff zajął by mi zbyt dużo czasu, który pomału mi się kończy. Niestety nie zobaczę końca świata z przylądka Slope Cape. Z okolic Queenstown udałem się w stronę miasta Alexandra, gdzie udało mi się znaleźć pierwszy nocleg pod dachem z prawdziwego zdarzenia u Kelly i Michael’a z Warmshowers. Po drodze mijałem kilka kanionów, którymi przeciskała się rzeka Clutha. Okolice miasta Cromwell to zapewne owocowe zagłębie Nowej Zelandii. W około sporo sadów i farm owocowych. Tuż przy zaporze na rzece przy mieście Clyde zatrzymała się ciężarówka , a z niej wyszedł Michael z WS, który zaprosił mnie na noc. Ponieważ mieli z żoną Kelly plany na wieczór, zostawił mi otwarte drzwi w domu i powiedział żebym czuł się jak w domu 🙂 Ponieważ to mój pierwszy nocleg w domu od początku pobytu w NZ, wyprałem wszystkie przepocone rzeczy i wziąłem gorący prysznic. Wieczorem Kelly i Michael wrócili z meczu hokeja e którym grała lokalna drużyna. Michael przygotował pyszne rozgrzewające Whiskey z przyprawami.

24.05 Alexandra – Lawrence
103km, -2 – 9°C
Po gorącej kawie i owsiance jaką przygotowała mi Kelly, ruszyłem w dalszą drogę w kierunku wybrzeża. Stukilometrowy odcinek do Lawrence był bardzo górzysty. Dużo podjazdów i zjazdów, mało płaskich odcinków. Będąc na wysokości poniżej 300m n.p.m przez cały dzień przejechałem ponad 800m przewyższenia. Kilkanaście kilometrów za Alexandra mogłem świętować przełamanie dystansu 10.000 kilometrów przejechanych po Australii i Nowej Zelandii. Wprawdzie nie jeżdżę dla przejechanie jak największej liczby kilometrów, ale okrągła liczba cieszy. Po 16:00 wjechałem do miasta Lawrence. Zrobiłem małe zakupy i wszedłem na kawę przez zimną nocą do pobliskiej kawiarni. Tam zapytałem miejsce w okolicy, w którym mógłbym rozbić namiot. Kobieta w kawiarni powiedziała mi, że w mieście jest stary hotel, w którym można się zatrzymać za darmo. W środku jest prąd, gorąca woda, trzeba tylko zostawić po sobie porządek. W ten sposób po raz kolejny uśmiechnęło się do mnie szczęście i zamiast marznąć na mrozie w namiocie, miałem suchą i ciepłą miejscówkę. Hotel przypominał czasy z lat 80-tych. W środku było nawet ogrzewanie, możliwość skorzystania z kuchni, pralnia, TV. Oczywiście obowiązywała samoobsługa bo w środku poza mną nie było nikogo. Na rozgrzanie przyrządziłem sobie budyń, który wożę w sakwach od początku wyprawy.

25.05 Lawrence – Dunedin
106km, -2-12°C
Poranek mroźny ale przynajmniej nie straszyło opadami. Chciałem wykręcić szybką setkę do Dunedin i trochę zwiedzić miasto. Na dłuższą przerwę na śniadanie i kawę zatrzymałem się tylko w miasteczku Milton. Przed Milton wjechałem na drogę numer 1, którą będę się poruszać aż do Christchurch. Niestety to najbardziej ruchliwa droga na wyspie, a do tego ma kilka odcinków po których nie wolno jeździć rowerem bo zmienia się w Motorway. Po 15:00 byłem już kilkanaście kilometrów przed Dunedin. Miasto położone jest pomiędzy wzgórzami i aby do do niego dostać, trzeba kilka z nich pokonać. To bardzo mnie spowolniło. W dodatku musiałem zjechać z odcinka drogi szybkiego ruchu i kręcić po bocznych bardziej stromych drogach. Kiedy już dojechałem do ścisłego centrum Dunedin rozpadało się i zanim przestało to zaczęło się ściemniać. Na szczęście kilka kilometrów dalej miałem umówione miejsce do spania. Lorine z Warmshowers zaoferowała mi pokój. Zanim pojechałem do domu Lorine po drodze mijałem jeszcze jedną zaplanowaną atrakcję. Tutaj w Nowej Zelandii w Dunedin znajduje się najbardziej stroma ulica świata – Baldwin Street. Droga w najbardziej stromym odcinku ma około 38% czyli na dystansie 2,86 metra wznosi się o 1 metr w górę. Patrząc na górny odcinek z dołu zupełnie przechodzi ochota na choćby próbę wjazdu 😀 Zresztą na mojej szosowej korbie i rozciągniętym łańcuchu nawet nie miałem po co próbować. Zrobiłem tylko kilka zdjęć dla utrwalenia chwili i pojechałem do Lorine kawałek dalej. Lorine okazała się przemiłą kobietą. Na kolację przygotowała domowy chleb i zupę dyniową. Cieszyłem się z towarzystwa i z kolejnej nocy nie spędzonej w namiocie przy temperaturze około zera.

26.05 Dunedin – Oamaru
120km, 2-10°C
Poranek znów chłodny, a chwilę przed tym jak chciałem wyruszyć w drogę przeszedł, krótki ale mocny deszcz. Po tym jak pożegnałem Lorine czekał mnie ma rozgrzewkę podjazd pod szczyt Mount Cargill na wysokość ponad 350 metrów n.p.m. Ogólnie znów cały dzień był bardzo górzysty z jazdą na niskim pułapie. Dwa razy zjeżdżałem z głównej drogi „1” bo tak zalecały znaki drogowe. Przynajmniej ruch był znacznie mniejszy. Krajowa jedynka miejscami ma wąskie pobocze i mosty na których kierowcy muszą bardziej na mnie uważać :p Ze wzgórz ponownie mogłem obserwować ocean, a kilka kilometrów droga prowadziła nawet blisko jego brzegów. To był chyba pierwszy dzień od tygodnia, kiedy nie zmoczył mnie deszcz w dzień. Tylko temperatura mogłaby być o kilka stopni wyższa. Znów cały dzień jechałem ubrany w większość tego co znalazłem w sakwach. Pod wieczór dojechałem do pięknego miasta Oamaru, którego część zachowana jest w stylu wiktoriańskim. Planowałem zajechać do kolonii pingwinów, które znajdują się obok miasta, jednak dzień znów okazał się za krótki. Nie mając gdzie spać, zajechałem na kawę do McD. Tym razem nikt z Warmshowers nie odpisał, więc po nocnym zwiedzaniu miasta rozłożyłem się do spania w śpiworku na wygodnej ławce w parku, niedaleko portu. Miałem nawet daszek i oświetlenie 🙂 W nocy było nawet nie za zimno, temperatura minimalna wynosiła 6°C. Tak przespałem ponad 6 godzin, a rano wróciłem na gorącą kawę do McD.

27.05 Oamaru – Timaru
106km, 6-15°C
Po dobrej kawie na początek dnia jechało mi się tak dobrze, że zaliczyłem szybką setkę do 14:30 😀 Nawet wiatr sobie o mnie trochę przypominał i dmuchał z tyłu. Za ciepło nie było, ale chmury z deszczem trzymały się z dala ode mnie. Za Oamaru minąłem 45-ty równoleżnik jak poinformował mnie znak. Zarówno do równika, jak i bieguna południowego z tego miejsca jest około 5000km. Do Polski zawrotne 18000 kilometrów. Gdybym chciał to przejechać rowerem, zajęło by mi to dziewiętnaście tygodni! Timaru to kolejne miasto, które może się podobać turyście z Europy. W mieście odwiedziłem dwa parki z których jeden był ogrodem botanicznym. W ogrodzie znajdowała się spora klatka z wieloma gatunkami papug zamieszkujących Nową Zelandię. Drugi park zwany Caroline Bay znajduje się przy niewielkiej zatoce przy oceanie. Sporo w nim przestrzeni do uprawiania różnych sportów. W mieście znajduje się też spora bazylika i ogromny budynek biblioteki. Po ostatniej nocy spędzonej na ławce, kolejna w luksusowych warunkach 🙂 W Timaru do domu wzięła mnie Sue z Warmshowers. Na kolację przyrządziła zupę dyniową (to moja druga zupa w ciągu kilku dni) oraz tosty z serem i betonem. Wieczorem mogłem się ogrzać przy kominku, a na łóżku miałem nawet elektryczny koc abym nie zmarzł.

28.05 Timaru – Rakaia
108km, 5-11°C
Rano przed wyjazdem przygotowałem sobie ucztę na śniadanie. Kawa, owoce i tosty z masłem orzechowym i dżemem 🙂  Wczoraj cieszyłem się z przejazdu przez  45° długości geograficznej, a dziś w miasteczku Hinds stał kolejny monument z oznaczeniem 44°. Plan na dziś dojechania do wioski Leeston trochę popsuła mi pogoda. Kilka razy musiałem uciekać i chować się przed deszczem. Kilka razy trochę mnie też zmoczyło. Taka typowa angielska pogoda z kilkoma, krótkimi opadami w ciągu jednej godziny. W południe wjechałem do miasta Ashburton i zamknąłem w ten sposób pętlę wokół Wyspy Południowej. Mam nadzieję, że fajnie to wyjdzie na mapce końcowej. Po kilku przerwach na deszcz, przed wieczorem udało mi się dojechać do miasta Rakaia, z którego do Christchurch jest już tylko nieco powyżej 50km. Miasto Rakaia słynie w długiego mostu, który przebiega nad rzeką Rakaia. Już w XVII wieku przez most przebiegały tory kolejowe i droga co sprawiło, że most w tamtych czasach był najdłuższym tego typu w całej Nowej Zelandii. Spanie w namiocie po raz ostatni w NZ. Jutro zwiedzanie Christchurch i umówiony nocleg.

29.05 Rakaia – Christchurch
102km, 2-10°C
Ostatnia noc w namiocie sucha i chłodna. Rano przejechałem przez most na rzece Rakaia. Most ma długość ponad jednej mili czyli 1.6km. Stara, wąska konstrukcja nie jest przystosowana dla pieszych i rowerzystów. Na moście znajdują się tylko dwa pasy ruchu, po jednym w każdym kierunku. Nie ma też pobocza, przez co przejazd przez most nie był zbyt bezpieczny. Podczas jazdy przyhamowałem kilka ciężarówek i aut osobowych. W Nowej Zelandii kultura jazdy jest na tyle wysoka, że nikt nawet na mnie nie zatrąbił. Przez zabytkowy most Rakaia wcześniej przejeżdżały zarówno pociągi jak i pojazdy drogowe. Linia kolejowa była poprowadzona środkiem drogi. Teraz kolej korzysta z osobnego mostu. W XVII wieku był to najdłuższy tego typu most w NZ. Kolejne kilka godzin trwało zanim dojechałem do Christchurch, największego miasta na Wyspie Południowej i zarazem najbardziej oddalonego miasta od Polski z liczbą mieszkańców powyżej 100.000. W 2011 roku miasto nawiedziło silne trzęsienie ziemi niszcząc wiele budynków, w tym także katedrę Christchurch. Dziś miasto wciąż wygląda jak wielki plac budowy, a wiele budynków jest tylko zabezpieczona przed dalszym niszczeniem i czeka na remont. Zwiedzaniu miasta nie sprzyjała pogoda. Było zimno, mgliście i dżdżyście. Cieszyłem się, że ostatnią noc w Nowej Zelandii spędzę w domu i ciepłym łóżku. Spanie niedaleko lotniska umówił mi Michael z Warmshowers u którego nocowałem kilka dni wcześniej w miasteczku Alexandra. W Christchurch mieszkają jego rodzice, którzy zgodzili się przygarnąć mnie na noc. W ten sposób nie musiałem koczować w okolicach lotniska. W pokoju nie było zbyt ciepło, jednak na łóżku miałem założony koc elektryczny, więc noc zapowiadała się znakomicie. Na kolację dostałem talerz makaronu z kurczakiem i warzywami.

30.05 Christchurch Lotnisko
5°C
Wylot z Nowej Zelandii miałem o 10:50. Mogłem się spokojnie przespać całą noc i rano na spokojnie udać się na lotnisko. Wstałem o 6:00, zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i udałem się w stronę lotniska. Przed wejściem do terminalu znajdowało się miejsce serwisu rowerów. Tutaj rozkręciłem rower i spakowałem wszystkie rzeczy w torbę rowerową. Jedna sakwa oraz torba z kierownicy służyły jako bagaż podręczny. Waga roweru wyniosła 28km czyli o dwa więcej niż kiedy wylatywałem z Sydney. Dziwne, biorąc pod uwagę, że ponownie pozbyłem się kilku zużytych części, ubrań. Pierwszy raz rozkręcając rower na przelot, zamiast okręcać padały, odkręciłem całą korbę. W ten sposób zębatki korby nie wystawały z torby. Korbę i resztę części schowałem do sakwy. Ramę i koła owinąłem karimatą i powłoką z namiotu. Całość włożyłem do torby razem z sakwami. Torbę rowerową dla większego bezpieczeństwa owinąłem folią kuchenną (60 metrów), którą kupiłem w supermarkecie za 1$. Tak przygotowany udałem się na stanowisko odprawy check-in. Odprawa, przekazanie torby z rowerem ma stanowisku bagażu ponadgabarytowego, odprawa paszportowa oraz dojście do bramki odlotu zajęło mi mniej niż godzinę. Wkrótce potem rozpoczęło się wejście na podkład. Ponieważ pasażerów było ponad trzystu, wszyscy zostali podzieleni na sześć grup w zależności od wyznaczonego miejsca w samolocie. Przelot z Christchurch do Singapuru trwał ponad dziewięć godzin na dystansie ponad 8200km. W czasie przelotu każdemu z pasażerów przysługiwały dwa posiłki oraz napoje. Pasażer na głód podczas długiego lotu narzekać nie może. Dodatkowo każdy z pasażerów dostał małą porcję lodów, owoc, gorące ściereczki do odświeżenia twarzy i rąk oraz parę skarpet wraz ze szczoteczką do zębów z mini pastą. W Singapurze trochę czasu zajęło mi odnalezienie się w jednym z największych lotnisk świata. Odległości tutaj są tak duże, że pomiędzy terminalami kursują specjalne kolejki Skydrive. Najpierw musiałem zmienić terminal, a dopiero potem znaleźć bramkę odlotu. Miałem jednak na to pięć godzin, sporo czasu na rozprostowanie nóg. Z Singapuru do Kopenhagi także leciałem liniami singapurskimi. Muszę przyznać, że standardy mają wysokie, a stewardessy piękne. Lot do stolicy Danii trwał całą noc czyli jakieś 12h. Ponieważ od Danii samolot nie był w pełni zapełniony i obok mnie nikt nie siedział, przez całą noc miałem miejsce leżące na trzech siedzeniach. Lepiej niż w pierwszej klasie 🙂 W Kopenhadze znów musiałem czekać na samolot kilka godzin. Lot do Wrocławia trwał na szczęście już tylko godzinę z kawałkiem. Skandynawskie linie lotnicze na krótkiej trasie oferowały tylko kawę i lub herbatę. We Wrocławiu na lotnisku czekał na mnie Janusz, który autem zawiózł mnie do Jeleniej Góry. I tak zakończyłem trzymiesięczną wyprawę po Antypodach. Cała podróż powrotna trwała ponad 35 godzin z lotami, przesiadkami i dojazdem z lotniska do domu 😀